METODY WYCHOWAWCZE – Jak nagradzać i w jaki sposób karać dziecko za nieakceptowane zachowanie (autorką tekstu jest psycholog Dorota Zawadzka i pochodzi z jej blogu)

Tekst jest odpowiedzią na artykuł w serwisie internetowym „dziecisawazne” co znaczy, że dzieci są ważne.

http://dziecisawazne.pl/warunkowe-rodzicielstwo-nagrody-i-kary/ 

W prezentowanym tekście autorka próbuje rozprawić się, rozłożyć na elementy pierwsze dwie metody stosowane przez rodziców w wychowaniu. Opisuje karnego jeżyka i tablicę motywacyjną.

KARNY JEŻYK 

Po pierwsze k.j. NIE JEST karą i nie może być w tych kategoriach rozpatrywany. Jest to time-out czyli WYCISZENIE. Moment w relacji rodzic/dorosły-dziecko, gdy nie można poradzić sobie z emocjami i trzeba po prostu dać sobie chwilkę na wyluzowanie.

Wielu z nas dorosłych ma takie momenty „poczekaj daj mi moment” mówi kobieta do mężczyzny, gdy targają nią trudne do pojęcia emocje. “Zostaw mnie samego na moment” mówi facet, który próbuje zebrać się w sobie w emocjach. Dorosłym potrzeba niewiele czasu, czasem sekund – tak krótko, bo mamy już trening. Dziecko nie ma, więc trzeba go tego nauczyć.

Autorka pisze, że ”za nieakceptowane przez nas zachowania dziecko zostaje posadzone na specjalnej poduszce (specjalnym krzesełku) i musi tam spędzić określoną ilość czasu. I warto oczywiście, żeby okazało skruchę”. 

Mądry świadomy narzędzia rodzic WIE, że nie chodzi o wszystkie zachowania tylko o te, w stosunku do których ustaliliśmy reguły i zawarliśmy kontrakt. „nikt nikogo nie bije”, „nie rzuca się zabawkami”, “nikt nie pluje”, “nie wolno czegoś”. Dziecko nie może być odesłane na jeżyka, gdy „walczy o swoje” to znaczy gdy np. odmawia jedzenia, spania, czy założenia zielonej bluzki zamiast różowej, chyba że przy tym wykazuje zachowania co do których umówiliśmy się z dzieckiem, że się nie pojawią. Czyli jeśli rzuca zabawkami gdy nie chce założyć bluzki to k.j. za rzucanie zabawkami a nie za decyzję o bluzce. Bo uczymy, że powinno powiedzieć co chce a czego nie. Dlatego metoda ta ma sens dopiero w przypadku dziecka powyżej 36 miesiąca.

W tekście czytam, „wiemy, jak trudnym doświadczeniem jest dla dziecka izolacja od rodzica i jego akceptacji” – uważam, że zdecydowanie trudniejszym jest krzyk matki lub stosowana wobec niego przemoc. Poza tym dziecko jest “izolowane” od rodzica w zasięgu wzroku.

Jeżyk pozwala i matce i dziecku na uspokojenie emocji i opanowanie się. Temu ma służyć.

Błędem jest stwierdzenia że „najlepszym dowodem na nieskuteczność tej metody jest czas, po jakim trzeba ją stosować ponownie do podobnego lub nawet tego samego zachowania”. Z wychowaniem i edukacją jest tak, że żeby czegoś nauczyć trzeba stosować metody wielokrotnie. Setki razy. W nauce czegokolwiek powtarzanie jest podstawą. Nie można nauczyć się NICZEGO po jednorazowym powtórzeniu. Nie ma zmiłuj.

Autorka podaje „poważne argumenty przeciw tej metodzie” – są one oparte na niewiedzy merytorycznej, nie mogą więc być poważne.

„Dziecko, które siedzi na jeżyku bądź stoi w kącie, rzadko odczuwa skruchę i chęć poprawy”. NIE MUSI, nie po to tam jest. Powinno jedynie się uspokoić by móc POROZMAWIAĆ z rodzicem na spokojnie o tym co się wydarzyło.
„Dzieci, które „robią coś źle”, nie robią tego dla przyjemności ani z chęci dokuczenia” – oczywiście że nie. To racja, ale jak to się ma do oceny metody? „Jeżyk nie uczy samokontroli oraz radzenia sobie z trudnościami” – nie ma tego uczyć. Uczyć ma rozmowa, która nastąpi po uspokojeniu się. Tak więc najpierw trzeba się uspokoić a potem porozmawiać.
Dziecko w histerii albo w napadzie furii często nie da się opanować w żaden sposób. Nauczone, że ma wtedy prawo pójść w miejsce wyciszenia, dojść do siebie daje dobre rezultaty. A żeby się tego nauczyło musi to poćwiczyć i dostać pozytywne wzmocnienie od siebie i rodziców.
Uczy że potrzeby dziecka są dla rodziców mało ważne, najważniejszy jest spokój”. Każdy człowiek wie, że z osobą w stanie silnego wzburzenia nie ma rozmowy. Osoba jest zablokowana i nic do niej nie dociera. Ważny jest tylko spokój potrzebny do rozmowy, powiedzenie, że emocje dziecka nie są ważne jest nadużyciem.
„Karny jeżyk używany jest w sposób zupełnie destrukcyjny: w celu ukarania dziecka za przeżywanie i okazywanie uczuć, które trudno nam zaakceptować” – to niestety zdarza się często, ale nie zawsze. Wynika to nie z faktu stosowania jeżyka a z tego że rodzice nie wiedzą po co on jest i traktują go jako karę. Bardzo często także nadużywają tej metody.
Stosują ją jak „wytrych” do każdego zachowania i przejawu emocji dziecka . A to źle.
Po uzyskaniu wyciszenia OBOWIĄZKOWO musi odbyć się rozmowa w trakcie której nazywamy emocje, nazywamy sytuację, mówimy jak można sobie z nimi inaczej poradzić. Chwalimy dziecko, że poradziło sobie i że liczymy na to, że dziecko lepiej będzie sobie radzić. Ta rozmowa jest spokojna (bo i rodzic się uspokoił) jest rzeczowa i w pełni dobrych a nie złych emocji.
Dobrze stosowany jeżyk jest naprawdę świetną metodą radzenia sobie z emocjami. Naprawdę działa.

 

O KULTURZE OSOBISTEJ…

“Kultura osobista jest w cenie, zawsze. Rodzice powinni o tym pamiętać choćby z jednego powodu, jeśli inne ich nie przekonują. Mówi się, że ładni ludzie mają łatwiej. Łatwiej mają także ci dobrze wychowani.” Ciekawy tekst psycholog Doroty Zawadzkiej dla Rodziców dbających o przyszłość swoich dzieci. Polecam, Ola Szumacher.

“Przywiązani” kindersztubą do krzesła

Nadine de Rothschild w swojej książce pt. „Savoir-vivre XXI wieku. Sztuka pięknego życia” (Znak, 2006), w rozdziale poświęconym dzieciom, napisała: „Dziecko może być prześliczne albo wyjątkowo mądre, jeśli jednak jest źle wychowane – pomimo wszystkich zalet zapamięta się je jako okropne.
Ono zaś z powodu nieodpowiedniego zachowania długo, może nawet zawsze, pozostanie osobą niepożądaną”.

Jest sporo domów, w których pamięta się, co znaczy dobre wychowanie, ale one, niestety, są chyba w mniejszości. Puściliśmy wiele na żywioł, teraz wszystkim wolno wszystko – zawsze i wszędzie. Nie zgadzam się z tym trendem.

Poczuliśmy wolność, taką wręcz do granic anarchii. Wolność słowa, zachowań, bo każdy ma prawo – i tu ładny, modny zwrot – realizować się, uzewnętrzniać emocje, uczucia, zachcianki. Dzieci rodziców, którzy wyrastali w rygorze, nagle mogą wszystko.
Przeszliśmy ze skrajności w skrajność. Złoty środek nie istnieje. A bez niego, jak dzisiaj obserwujemy, nie da się żyć.

Wolter powiedział kiedyś: „Wolność moja kończy się tam, gdzie zaczyna twoja”. Chodzi o to, że pewne sytuacje wymagają od nas określonego zachowania i koniec! Rozumiem mechanizm poluzowania niektórych zasad – nie znam domu, w którym do codziennego obiadu przygotowuje się nadal zestaw trzech widelców, noży i łyżek, ale to nie znaczy, że dziecko nie powinno umieć posługiwać się sztućcami, bo woli jeść palcami. Nie znaczy to, że może siorbać, mlaskać, leżeć na stole i puszczać bąki. A ja dzisiaj widzę, że są domy, w których nie trzeba przy stole zachowywać zasad, bo „po co dzieciak ma się tak męczyć i prężyć, niech mu będzie po prostu wygodnie”. Nie trzeba jeść przy stole. Ba, nawet są domy w których stołu nie ma.

W pewnym momencie pojawiło się pojęcie „bezstresowe wychowanie”. Benjamin Spock, który jako pierwszy go użył, dość szybko próbował je „odszczekać”, bo zostało ono źle zrozumiane i zaczęło żyć swoim życiem. Bezstresowe wychowanie miało znaczyć tyle, by nie dokładać dzieciom stresów do tych, które one już mają. Kiedy dziecko wchodzi w nowe środowisko, np. szkolne, jest już wystarczająco zestresowane, więc powtarzanie, że musi być najlepsze, jest złe. Zmuszanie do recytowania podczas niedzielnego obiadu u babci wierszyka przed całą rodziną także nie pomaga. Hasło „bezstresowego wychowania” rozciągnęliśmy do granic wygody. Naszej – rodziców, oczywiście. Bardzo wielu z nas schowało się za tym określeniem, aby nic nie robić. I wmawiamy sobie, że wszystko wypada. Nie wypada.

Nauczenie dziecka zasad savoir-vivre’u kosztuje wiele czasu, cierpliwości, nerwów. Często rodzicom po prostu się nie chce. Dopóki mamusia, tatuś, babcia pozwalają dziecku w domu na wszystko, to jest ich sprawa, ale zapominają, że ich obowiązkiem jest, aby ono znało zasady i umiało się zachować, również poza domem.

Kiedyś dzieci nie miały wstępu do świata dorosłych, nie było mowy o tym, żeby do dorosłej osoby mówić po imieniu, wtrącać się do rozmowy. Dziś to się zmieniło. Kiedyś był zwyczaj dygania, całowania dorosłego w rękę. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: które reguły są mądre, a co jest przerostem formy nad treścią. Powiedzenie „Dzień dobry” jest zasadą dobrego wychowania, ale już ściskanie się z każdą ciocią nie musi dziecku pasować. Ono ma prawo powiedzieć: „Nie lubię”. A my mamy obowiązek to uszanować. Szacunek ma działać w obie strony.

Kiedyś było też tak, że do cioci na imieniny szło się „na galowo”. Czy to jest konieczne? Nie. Konieczne jest, aby dziecko było ubrane czysto, schludnie, nie musi być zapięte pod szyję na ostatni guziczek.
To, że dzieci mają dzisiaj większy dostęp do świata dorosłych, jest moim zdaniem dobrą zmianą. Uważam, że krótszy dystans jest zdrowszy. On daje szansę na lepszy, bliższy kontakt również w przyszłości. Jednak to, czego rodzice nie robią, a powinni, to mądre stawianie granic. Ma rozumieć, że poza nim są inni ludzie, także ważni. Dzieci są naszym lustrem, zachowują się tak, jak my się zachowujemy. Jeżeli dziecko widzi, że przerywamy rozmowę, bo ono podbiega, takie zachowanie uzna za normę. Potem, kiedy będzie dyskutowało z nauczycielką i podejdzie do niego kolega, takie dziecko odwróci się pupą do pani, by zająć się swoim kolegą. Jestem w wieku, w którym coraz więcej rzeczy mnie denerwuje.

Najgorsze, najtrudniejsze do przyjęcia dla mnie jest maskowanie pozornie nowoczesnym wychowaniem obojętności wobec własnych dzieci. Gdy w restauracji widzę biegające, wrzeszczące dzieciaki, którymi kompletnie nikt się nie zajmuje – martwię się. Bo to znaczy, że nie rodzice nie przyszli tam z dzieckiem, ono jest „na przyczepkę”. Musi się sobą zająć i nie przeszkadzać. Nie uważam, że dzieci powinny być „przywiązane” kindersztubą do krzeseł, nieruchome. Te czasy już minęły. Ale mam wrażenie, że ci rodzice zachowują się tak, jakby w ogóle nie pamiętali, że przyszli z dziećmi.

Jestem w stanie zrozumieć, że dziecko zaczyna histeryzować w sklepie, bo jest zmęczone, zdenerwowane. Można je wyprowadzić, próbować coś wytłumaczyć, ale należy w jakiś sposób zareagować. A ja nie dostrzegam żadnej reakcji. Rodzic po prostu tego nie widzi! Ogląda towary, a dziecko właśnie myje sobie zęby wszystkimi szczoteczkami do zębów, które ma w zasięgu. I co słyszę? „A bo on/ona ma ADHD”. I szlag mnie trafia. Mam wrażenie, że dzisiaj 80 proc. dzieci – według ich rodziców – ma ADHD. Lenistwo, brak kompetencji wychowawczych sprawiają, że rodzice „przyklejają” na czole swojemu zdrowemu, ale niewychowanemu dziecku naklejkę „ADHD” i wypuszczają je w świat. Metoda o tyle prosta i co szkodliwa.

Jest ciężko nawet z podstawami. Do dzisiaj mam odruch ustępowania miejsca w autobusie, mimo że sama wchodzę powoli w wiek dojrzały. Młodzież tego nie robi. Wychowana została w przeświadczeniu „To mnie ma być wygodnie”. Skąd u niej takie poczucie? Nasza robota!

Trzeba uczyć młodych, że z tramwaju to mężczyzna wysiada pierwszy, aby podać rękę kobiecie, że podaje jej płaszcz, pomaga z walizką.  Powiecie – mamy równouprawnienie, pewnie że tak, ale dobre wychowanie nas klasyfikuje. Gdy kobieta podchodzi do samochodu, mężczyzna powinien otworzyć jej drzwi. Nie zgadzam się z feministkami, że w ten sposób jesteśmy traktowane nie tylko nie po partnersku, ale wręcz przedmiotowo. Przecież to szaleństwo, postawienie sprawy na głowie.

Kultura osobista jest w cenie, zawsze. Rodzice powinni o tym pamiętać choćby z jednego powodu, jeśli inne ich nie przekonują. Mówi się, że ładni ludzie mają łatwiej. Łatwiej mają także ci dobrze wychowani.

* Podstawą tego wpisu jest rozmowa do magazynu Claudia 5/2012.